cancel culture

18.10.2025.society11 min

Współczesny dyskurs publiczny nawiedza pewne słowo. Nie jest już tylko zbitką liter, lecz lingwistyczną osobliwością - punktem o nieskończonej gęstości historycznej, w którym załamują się normalne zasady języka. To artefakt o podwójnej naturze: dla jednych amulet, dla innych broń ostateczna. Kiedy ten naładowany energią obiekt zostaje rzucony na arenę mediów społecznościowych - maszynę zaprojektowaną do wzmacniania emocji i niszczenia kontekstu - uruchamia proces, który nazywamy "cancel culture". To opowieść o tym, co się dzieje, gdy najbardziej naładowane społecznie narzędzie zderza się z najbardziej bezduszną z technologii.

Nie wymagajmy od nikogo doktoratu z historii. Siła tego słowa nie leży w tym, co ludzie o nim wiedzą, ale w tym, co czują, że ono robi. To słowo nie opisuje rasizmu; ono go odgrywa. Jest performatywnym aktem, kodem dostępu do zbiorowej traumy. Wypowiedzenie go nie jest opinią. Jest uruchomieniem mechanizmu. Nie dotykamy idei, lecz nerwu. Ten odsłonięty nerw zostaje wystawiony na działanie nowej architektury społecznej.

Media społecznościowe nie są publiczną agorą. To koloseum, którego celem jest spektakl. Algorytmy, bezosobowi architekci tej przestrzeni, nie nagradzają mądrości, niuansów ani empatii. Nagradzają intensywność. A najintensywniejszą, najbardziej zaraźliwą emocją jest gniew. W tej gospodarce uwagi, gdzie oburzenie jest paliwem napędzającym zaangażowanie, upadają fundamentalne zasady ludzkiej interakcji. Kontekst staje się zbędnym balastem, intencja jest luksusem, a czas ulega spłaszczeniu. Wpis sprzed dekady jest sądzony tak, jakby napisano go pięć minut temu.

Algorytm nie tylko faworyzuje gniew. On go standaryzuje. Gniew stał się produktem przemysłowym, z własną linią montażową. Istnieje Ustandaryzowany Format Oburzenia: zrzut ekranu, oskarżycielski cytat, wezwanie do działania. Forma zoptymalizowana pod kątem maksymalnej wirusowości i minimalnego wysiłku poznawczego. Gniew przestał być emocją. Stał się techniką.

Tę technikę do perfekcji opanowały nowe pokolenia. Młoda dziewczyna na TikToku, przekopująca stare archiwa celebryty, uczestniczy w grze. Odkrycie "problematycznego" wpisu jest jak znalezienie rzadkiego artefaktu. Publiczne oskarżenie to misja, która przynosi natychmiastowe nagrody: lajki, followersów, poczucie mocy i przynależności. To gamifikacja cnoty. Cancelowanie kogoś staje się sposobem na zdobycie statusu w cyfrowym plemieniu. To, co obserwujemy, to cyfrowa reinkarnacja psychologii tłumu. Tłum nie rozumuje, on czuje. Nie debatuje, on oskarża.

Nie sądzi, on dokonuje linczu. Cyfrowy lincz w niczym nie różni się strukturalnie od ukamienowania czarownicy w purytańskiej wiosce. Jest oskarżenie, jest moralna panika, jest tłum, który w swojej kolektywnej pewności nie potrzebuje procesu. Dziewczyna z TikToka, klikająca "anuluj", nie różni się psychologicznie od wieśniaka rzucającego pierwszy kamień. W obu przypadkach jednostka rozpuszcza się w upajającym poczuciu kolektywnej mocy i prawości.

Aby jeszcze bardziej rozproszyć ten moralny ciężar, cyfrowy tłum stosuje psychologię plutonu egzekucyjnego. Tylko jeden karabin ma ostrą amunicję, reszta ślepaki. Pozwala to każdemu żołnierzowi wierzyć, że to nie jego strzał był tym śmiertelnym. Dzisiaj ślepakami są lajki, udostępnienia i potępiające komentarze. Użytkownik mówi sobie: "ja tylko udostępniam informację", "mój jeden komentarz nikogo nie skrzywdzi". Ale algorytm agreguje te tysiące ślepych nabojów w jedną, niszczycielską salwę. Cel jest rozrywany na strzępy burzą cyfrowych odłamków. Nikt nie czuje się osobiście odpowiedzialny za śmierć, a jednak człowiek - jego reputacja, kariera, poczucie bezpieczeństwa - jest martwy.

Za tym wszystkim kryje się potężny mechanizm psychologiczny: handel tanimi emocjami. Uczestnictwo w cyfrowym linczu dostarcza natychmiastowej gratyfikacji, narkotyku moralnej wyższości, bez konieczności ponoszenia realnych kosztów czy wysiłku. To prosta transakcja, w której za cenę jednego kliknięcia kupujemy poczucie bycia "po dobrej stronie historii". To potężne narzędzie do oszukiwania samego siebie i podbijania chwiejnego ego. Nie muszę pracować nad sobą, nie muszę angażować się w trudną, lokalną pracę na rzecz zmiany - wystarczy, że publicznie potępię kogoś innego. Jest to najłatwiejsza, najbardziej dostępna forma sygnalizowania cnoty, jaką kiedykolwiek wymyślono.

Największą ironią tego procesu jest fakt, że w imię walki z przemocą i krzywdą, normalizuje on i udoskonala cyberprzemoc na niespotykaną dotąd skalę. Pokolenie, które deklaruje się jako najbardziej świadome w kwestii zdrowia psychicznego i szkodliwości nękania, stało się mistrzem w zadawaniu publicznego, psychicznego bólu. Granice tego, co dopuszczalne, są nieustannie przesuwane. Doxing, groźby, zalewanie pracodawcy mailami, niszczenie życia prywatnego - wszystko to zostaje usprawiedliwione, jeśli tylko cel jest "słuszny".

Przemoc nie jest już nazywana przemocą. Zostaje przebrana w szaty sprawiedliwości społecznej, nazwana "pociąganiem do odpowiedzialności" lub "edukowaniem". To lingwistyczna sztuczka, która pozwala tłumowi zachować poczucie własnej prawości, podczas gdy oddaje się on najstarszej i najciemniejszej z ludzkich przyjemności: wspólnemu niszczeniu jednostki.

Kluczowym mechanizmem, który na to pozwala, jest fundamentalna nieuczciwość cyfrowej reprezentacji. Wchodząc w interakcję online, nie obcujemy z całą osobą, lecz z jej awatarem - spłaszczonym, niskiej rozdzielczości obrazem, zbiorem postów i opinii wyrwanych z kontekstu żywego człowieka. Ten awatar nie ma mowy ciała, nie okazuje strachu, nie płacze. Jest bytem symbolicznym, abstrakcją. I właśnie dlatego tak łatwo jest go zaatakować. Akt cancelowania nie jest postrzegany jako atak na wrażliwą, trójwymiarową istotę ludzką, lecz jako operacja na danych - usunięcie szkodliwego węzła z sieci. To przemoc na zimno, przeprowadzana w sterylnych warunkach interfejsu, gdzie empatia, naturalny hamulec agresji w kontakcie twarzą w twarz, nie ma szansy zadziałać. Dehumanizacja jest wbudowana w medium.

Ten cyfrowy trybunał operuje w próżni autorytetu. Jego siła bierze się z upadku tradycyjnych instytucji, które niegdyś miały monopol na ferowanie wyroków i definiowanie prawdy: sądów, uniwersytetów, mediów redakcyjnych. W chaosie postprawdy, gdzie każda opinia ma roszczenie do bycia faktem, tłum sam przyznaje sobie mandat do bycia sędzią, ławą przysięgłych i katem. To rozproszona, pozbawiona lidera inkwizycja, działająca na zasadzie roju, kierowana nie przez kodeks prawny, lecz przez emergentną logikę algorytmu. Jej celem nie jest ustalenie faktów ani wymierzenie proporcjonalnej kary. Celem jest przywrócenie zaburzonej równowagi moralnej poprzez rytualną ofiarę. Sprawiedliwość została zastąpiona przez zbiorowe katharsis.

Być może najgłębszym błędem tej architektury jest jej strukturalna niezdolność do przebaczenia. Ludzkie systemy, od prawa po religię, niemal zawsze zawierały mechanizmy pokuty, zadośćuczynienia i reintegracji ze wspólnotą. Internet nie ma takiego mechanizmu. Jego pamięć jest doskonała i bezlitosna. Nie istnieje przedawnienie dla cyfrowych grzechów. Przeprosiny są najczęściej postrzegane jako dowód winy lub cyniczna próba ratowania wizerunku. Nie ma ścieżki powrotu. Wyrok jest ostateczny, a piętno - w teorii - wieczne. W ten sposób tworzymy system, który produkuje potępionych, ale nie zna pojęcia odkupienia. To moralna czarna dziura, z której nie ma ucieczki, co czyni stawkę w tej grze absurdalnie wysoką i tłumaczy paniczny strach, jaki ona budzi.

Każdy system opresji w historii, niezależnie od swojej formy, generuje w końcu własną opozycję. Cyfrowy trybunał nie jest wyjątkiem. Rzesza "anulowanych", potępionych i tych, którzy żyją w strachu przed oskarżeniem, nie zniknie. Przez długi czas byli to odizolowani rozbitkowie, ale powoli zaczynają rozpoznawać siebie nawzajem, tworząc archipelag wygnańców. To, co ich łączy, to nie wspólna ideologia, lecz wspólne doświadczenie bycia celem bezimiennego, zdecentralizowanego tłumu. Rodzi się w nich nowa, niebezpieczna świadomość: świadomość ludzi, którzy nie mają już nic do stracenia.

A człowiek, któremu zniszczono reputację i odebrano środki do życia, przestaje grać według zasad systemu, który go zniszczył. Nadchodzi moment, w którym ten archipelag zaczyna się organizować. Rewolucja nie będzie miała liderów ani manifestów. Będzie, podobnie jak sam mechanizm cancelowania, rozproszona i wirusowa. Jej taktyką stanie się doskonała, lustrzana symetria. Wykluczeni zaczną używać dokładnie tych samych narzędzi, które zostały użyte przeciwko nim. Rozpocznie się polowanie na "cancelujących". Ich stare wpisy zostaną odkopane. Ich pracodawcy zostaną zalani mailami. Ich dane osobowe zostaną ujawnione.

To jest właśnie sprzężenie zwrotne: przemoc informacyjna rodzi przemoc informacyjną, ale w każdej kolejnej iteracji jest ona bardziej bezwzględna i zdesperowana. Każda ze stron, przekonana o własnej moralnej racji i o tym, że działa w obronie własnej, będzie przesuwać granicę tego, co dopuszczalne.

To sprzężenie zwrotne prowadzi nieuchronnie do jednego z dwóch scenariuszy. Pierwszy to wojna totalna: cyfrowa wojna domowa na wyniszczenie, w której nie ma już żadnych reguł, a celem jest nie tyle wygranie debaty, ile zniszczenie infrastruktury komunikacyjnej wroga i wyeliminowanie jego przedstawicieli z życia publicznego. Drugi, być może bardziej prawdopodobny, to Wielkie Rozłączenie. Zmęczone i straumatyzowane obie strony konfliktu zaczną opuszczać wspólną arenę, która okazała się toksyczna i nienadająca się do życia. Powstaną alternatywne, ufortyfikowane sieci społeczne, plemienne intranety, w których każda grupa będzie mogła żyć w swojej własnej, odfiltrowanej rzeczywistości, bez kontaktu z "wrogiem". Zimna wojna prowadzona w popękanej, zbałkanizowanej cyberprzestrzeni, w której idea wspólnego świata ostatecznie umrze.

Kluczowym, choć często pomijanym, akceleratorem tego zjawiska jest scentralizowanie cyfrowej przestrzeni publicznej. Wczesny internet był archipelagiem. Składał się z tysięcy forów dyskusyjnych, grup Usenetowych i niszowych społeczności, z których każda była autonomicznym, quasi-suwerennym terytorium. Miały własne normy, własną kulturę i, co najważniejsze, własne, wewnętrzne mechanizmy rozwiązywania konfliktów. Właściciel forum był lokalnym szeryfem. Ktoś, kto łamał zasady, był banowany - wykluczany z tej jednej, konkretnej wspólnoty. Była to kara dotkliwa, ale lokalna. Ban na forum o hodowli rybek akwariowych nie niszczył życia w świecie zewnętrznym.

Renesans tej feudalnej struktury zakończył się wraz z powstaniem wielkich, a może raczej spopularyzowaniem, scentralizowanych platform - Facebooka, Twittera, TikToka. Archipelag został wchłonięty przez imperium. Nasze małe, zróżnicowane światy zostały zmigrowane do jednej, gigantycznej, zunifikowanej przestrzeni publicznej, zarządzanej przez garstkę korporacji i ich algorytmy. W tym nowym imperium nie ma już lokalnych szeryfów. Nie ma też granic między społecznościami. Konflikt, który wybucha w jednej niszy, może w ciągu kilku godzin rozlać się na cały ekosystem. To stworzyło warunki dla powstania trybunału o globalnym, a nie lokalnym zasięgu.

Ta zmiana architektury fundamentalnie zmieniła naturę kary. W starym internecie banowaliśmy. W nowym internecie wieszamy. Ban był aktem administracyjnym, wykluczeniem z określonej przestrzeni. "Cancelowanie" jest publiczną egzekucją na imperialnym placu. Nie chodzi już o usunięcie kogoś z forum, lecz o zniszczenie jego reputacji w całym znanym, cyfrowym świecie. Celem nie jest moderacja, lecz zniszczenie. To dlatego, że w scentralizowanej przestrzeni nie ma już "zewnątrz", do którego można by kogoś wygnać. Jest tylko imperialne centrum i niebyt. I właśnie dlatego stawka w tej grze jest tak wysoka - bo kara za złamanie tabu nie jest już lokalnym wygnaniem, lecz cyfrową śmiercią.

To wszystko jest echem, które niesie się przez ćwierć wieku od cichej premiery proroczego anime, Serial Experiments Lain. Już w 1998 roku, w epoce modemów telefonicznych i raczkujących stron WWW, ta seria postawiła tezę, która wówczas brzmiała jak science fiction, a dziś jest banalną rzeczywistością: granica między światem realnym a cyfrowym (Wired) jest iluzją. Lain pokazała świat, w którym tożsamość staje się płynna, wspomnienia można edytować, a byty istniejące wyłącznie w sieci zaczynają wywierać realny wpływ na materię. Nie byliśmy na to gotowi. Traktowaliśmy internet jako narzędzie, osobne miejsce, do którego się "wchodziło". Nie zrozumieliśmy, że to on wchodzi w nas.

Dziś żyjemy w spełnionej przepowiedni Lain. Nie ma już rozdzielenia. Wired nie jest miejscem, do którego się logujemy; jest warstwą rzeczywistości, stale nałożoną na świat fizyczny, tak jak pole grawitacyjne. Nasze awatary, niegdyś tylko reprezentacje, stały się integralną częścią naszej tożsamości. Atak na awatar jest atakiem na nas. Cyfrowa śmierć, którą wymierza trybunał tłumu, ma natychmiastowe, katastrofalne skutki w świecie materialnym: utratę pracy, przyjaciół, poczucia bezpieczeństwa. To nie jest już "cyberprzemoc". To po prostu przemoc, zadawana za pomocą nowych, bardziej wydajnych wektorów.

W świecie Lain ostateczną konsekwencją tej syntezy była erozja pojęcia obiektywnej, wspólnej rzeczywistości. Skoro każdy mógł tworzyć i transmitować własną wersję prawdy, świat rozpadał się na miliardy subiektywnych, nakładających się na siebie symulacji. To jest właśnie świat, w którym żyjemy. Cyfrowy trybunał i jego wojny kulturowe nie są walką o prawdę. To wojna między plemiennymi symulacjami o to, która z nich ma prawo definiować, co jest rzeczywiste. W tej wojnie nie ma już miejsca na perswazję czy dowody. Jedyną skuteczną taktyką jest wyeliminowanie z sieci węzłów, które transmitują konkurencyjną wersję rzeczywistości. Cancelowanie nie jest więc tylko karą. Jest aktem ontologicznej cenzury. To próba usunięcia z istnienia nie tylko osoby, ale całego fragmentu świata, który ona reprezentuje.

To tworzy paradoks. Próbując chronić świętość pewnych granic, niszczymy przestrzeń, w której moglibyśmy się uczyć, dlaczego te granice w ogóle istnieją. Wynikiem nie jest bardziej empatyczne społeczeństwo, lecz społeczeństwo bardziej zalęknione. Rodzi się kultura defensywy, w której jedyną bezpieczną strategią staje się milczenie lub agresywne sygnalizowanie cnoty. To intelektualna i społeczna jałowizna.

Walka, którą toczymy, nie jest sporem lewicy z prawicą, obie strony z równą lubością używają tej samej taktyki. To fundamentalny konflikt między ludzką potrzebą kontekstu a algorytmiczną potrzebą intensywności. Dopóki będziemy próbowali rozwiązywać ten problem wewnątrz areny, która go generuje, dopóty będziemy przegrywać. Wyjście leży w rozpoznaniu, że medium jest z natury wadliwe i wrogie ludzkiej komunikacji. W cyfrowym trybunale, który sądzi słowa, a nie intencje, wszyscy stajemy się potencjalnymi heretykami, czekającymi na proces, w którym jedynym sędzią jest algorytm.